Rozmowa z Piotrem Porayskim-Pomstą, autorem powieści „Oblężenie”

informacja o książce

Bożena Wieczorek: Napisał Pan książkę przywracającą obraz młodych ludzi, uwikłanych w walkę z reżimem komunistycznym. Skąd potrzeba tego typu powieści i jaki jest jej cel?

Piotr Porayski-Pomsta: Powodów jest kilka. Na początek jednak winien jestem wyjaśnić, iż umiejscowienie opowieści w tych, a nie innych czasach jest w pewnym stopniu przypadkowe, podobnie, jak przypadkiem jest to, że przyszło nam żyć w tych, a nie innych czasach. Tak się złożyło, że ponowne odkrycie młodości – a chyba ono właśnie było głównym bodźcem, którego jednak nie należy mylić z celem – musiało wiązać się ze wspomnieniem właściwej jej epoki. Szczęśliwie dla tej opowieści czasy były niezwykle ciekawe, przełomowe, stąd i przygody bohaterów mogły wyjść poza rutynę życia codziennego, stać się wyjątkowe, wypełnione po brzegi sensem własnego działania, celowością życia. I to jest ważne – znacznie piękniejsze, jak sądzę, niż życie współczesnego konsumenta.  Dlatego – choć brzmi to pewnie zaskakująco –  do wydarzeń wspomnianego okresu od początku podchodziłem jako do pewnego kontekstu, szczęśliwie dla mnie, jako piszącego – bardzo konkretnego, którego rola polegała na wyzwoleniu u moich bohaterów opisane w powieści zachowania. Ale równie dobrze – takie było przynajmniej początkowe założenie – wszystko mogłoby się wydarzyć gdzieś indziej, w innym kraju oraz epoce. Po prostu – i tu wracam do wymienionego wcześniej pierwszego „bodźca” – to miejsce i czasy znałem najlepiej, one stanowiły moją młodość, a więc byłem bardziej, excusez-le-mot, kompetentny, żeby pisać o tym kontekście, a nie innym. I chociaż do wspomnianych czasów chciałem podejść jak najpoważniej, proszę zauważyć, że już na wstępie Tymek wspomina, że czuje się przede wszystkim ziemianinem. Ja również z tym stwierdzeniem bardzo się identyfikowałem i w zasadzie identyfikuję do dziś, choć może brzmi to naiwnie.

Później sprawy zaczęły się jednak komplikować – zarówno dla Tymka, jak i dla mnie, kiedy okazało się, że jednak barbarzyńcy – wówczas komunistyczne władze – za nic mieli górnolotne, ponadnarodowe idee, młodość, miłość i w ogóle człowieka, i że wobec tej brutalnej siły próżno szukać wolności swoich przekonań. Kiedy okazało się, że należy opowiedzieć się po którejś ze stron, bo po pierwsze tak wypada, po drugie w ten sposób zyskuje się protekcję grupy w zamian za wyrzeczenie się części swoich poglądów. Ale, jak Pani zapewne zauważyła, Tymek, a wraz z nim jego cudownie niedojrzały przyjaciel Ziemiak do samego końca bronią się przed tym totalitaryzmem poglądów „za albo przeciw” i płacą za to ogromną cenę. Ta prawda – jak sądzę – pozostaje niezmiennie aktualna, ona tylko nabiera ostrzejszych konturów w czasach przełomu. W zasadzie jednym z głównych pytań, jakie powinno wyniknąć z tej książki jest kwestia wolności jednostki w grupie. Nic nowego, z tym że w kontekście tamtych czasów sprawa ta jak dotąd traktowana była w sposób bardzo zawężony: wolność słowa, wolność zrzeszania i tak dalej, to całkiem oczywiste, ale co z moją wolnością myślenia – swobodnego, wbrew wszelkim trendom, modom, na przekór propagandom i antypropagandom? W naszym kraju – choć oczywiście nie tylko – wszystko, co wykracza poza główne linie podziałów, zdaje się niegodne uwagi, niekiedy wręcz podejrzane. W tym sensie, od tamtych czasów nic się nie zmieniło.

– A inne powody powstania książki?

– Pomysł na jej napisanie powstał w mojej głowie niecałe 20 lat po wprowadzeniu stanu wojennego, czyli w czasach wolności słowa, kiedy zasadniczo można było mówić wszystko. Z tym, że wszystkiego nie mówiono – w zasadzie obowiązywał i do dziś obowiązuje jeden sposób przedstawiania tamtych czasów, a więc – w uproszczeniu – martyrologia. Biedni, zastraszeni, wygłodzeni ludzie, nędznie ubrani, pozbawieni jakichkolwiek uroków dobrobytu, dodatkowo wszystko w czerni i bieli. Mam wielki szacunek dla ludzi, którzy walczyli wtedy o wolność, nierzadko narażając własne życie, cześć im i chwała – ale ja mam zupełnie inne wspomnienia z tamtych czasów. Przebogate życie towarzyskie, cosobotnie mocno zakrapiane imprezy, na których świetnie razem bawiły się dzieci twardogłowych komunistów, zagorzałych opozycjonistów, ale też w większości dzieci ludzi, którzy w politykę się nie angażowali. Tam była doskonała muzyka, młodość, marzenia, miłość, przyjaźń – i to zaprzątało nam wówczas głowy. Zaś awantury polityczne dodawały temu życiu smaczku, cudownego, pikantnego, takiego, który od tamtej pory odnajduję tylko we własnej wyobraźni. I to tylko przy dobrej pogodzie. Powie pewnie Pani, że to był światek warszawki, do cna zepsuty – bo kiedy dzieci komunistycznych prominentów imprezowały, gdzieś indziej na Wybrzeżu czy na Śląsku ludzie ginęli za słuszną sprawę. To prawda, a zarazem nieprawda – byli i tacy, i tacy, zarówno tu, jak i tam, co zresztą starałem się w powieści pokazać, a i tu zachowania jednych czy drugich nie zawsze były jednoznaczne. Proszę pamiętać jednak, że to był mój świat, ten kontekst, w którym czuję się „kompetentny” i nie ma powodu, żebym się go wyrzekał. Pisząc książkę, chciałem przekazać, że każdy ma swój świat, prawdę i wszystkie są tak samo ważne, nie ma żadnej, absolutnie żadnej hierarchii! I w tym stwierdzeniu nie chodzi o epatowanie relatywizmem – posiadanie „swojej prawdy”, „swojego świata” nie przeszkadza, żeby identyfikować się z ideami bardziej ogólnymi, uniwersalnymi.

– „Oblężenie” ukazało się – nie przypadkiem – 13 grudnia. Czy książkę można traktować jako zamknięcie pewnego etapu lub rozliczenie z jakimś okresem w Pana życiu?

– Z pewnością tak, chociaż nie w sensie dosłownym. Wydarzenia opisane w książce, poza ogólnym kontekstem, nie miały miejsca, są fikcją. Natomiast prawdziwe w moim odczuciu są charaktery postaci, ich zachowania, reakcje, poglądy, życiowe decyzje. Tutaj niczego nie mogłem zmyślać. Moi bohaterowie są w stu procentach „tamtejsi”, chociaż same postacie to zlepek osobowości różnych, znanych mi osób, a więc – jako takie – nie są autentyczne.

Dobrze, że książka ukazała się właśnie 13 grudnia – to symboliczna data, ważna, choćby przez szacunek dla ludzi, którzy w taki czy inny sposób przeżyli tamten trudny okres. Komuniści czy opozycjoniści, wierzący czy niewierzący – jakie to ma znaczenie? Wszyscy szukają w życiu tego samego – szczęścia. A że niewielu je znajduje, to już zupełnie inna historia. Chcę jednak jeszcze raz zaznaczyć, że same wydarzenia były bardziej pretekstem, niż celem samym w sobie. I choć uważam, że każdy ma prawo do odczytania tej powieści po swojemu, nie chciałbym, żeby interpretowano ją jako powieść kombatancką, bo nią nie jest i nigdy być nie miała – a z takim zarzutem się spotkałem. „Oblężenie”, przynajmniej w zamierzeniu, ma być znacznie bardziej uniwersalne, mieć głębszy wymiar, choć przyznaję, że podejmując temat, a później decyzję o wydaniu książki, zgodziłem się – raczej nieświadomie – żeby interpretowano książkę również w ten sposób. Pozostaje pytanie, czy czytającemu będzie chciało się „dokopywać” do głębszych pokładów, podjąć próbę odrzucenia wierzchniej warstwy i poszperania w głębi. A nuż znajdzie się tam skarb, o którym nawet mnie się nie śniło?

– Na uwagę zasługuje świetna narracja powieści, znakomite dialogi, oddające wiernie język czasów rewolucji solidarnościowej. Jak długo pracował Pan nad książką?

– Dziękuję za miłe słowa. Skłamałbym mówiąc, że są mi one obojętne. Mniej tu chodzi o próżność, a bardziej o zachętę do podejmowania pracy, której powodzenie zawsze stoi pod wielkim znakiem zapytania. Bo o ile budowanie w głowie koncepcji, wymyślanie postaci, obmyślanie fabuły to sam miód, już w następnych etapach schody stają się coraz bardziej strome. A faza końcowa – poprawianie, przestawianie, dodawanie, usuwanie, szlifowanie – to prawdziwa męczarnia, niekończąca się walka z własnym lenistwem, ogromna niepewność, co do rezultatu, całkowita utrata perspektywy, rozregulowanie umysłu, który przestaje rozróżniać dobro od zła, a w konsekwencji niszcząca frustracja. Dlatego miłe słowa, jeśli nawet jest to zwykła kurtuazja, są co najmniej tak samo potrzebne, jak najbardziej konstruktywna krytyka.

Powieść pisałem cztery lata – te głupie 180 stron! Ale nie żałuję podjętej pracy. Uważam, że poprzez pisanie można spróbować przekazać to, co się ma do powiedzenia, a czasem nawet jeszcze więcej. Ten trud opłaca się, nawet jeśli nie zostanie doceniony, bo pozwala odkryć samego siebie i nieco lepiej pojąć niepojęty świat. Książka ma tę wyższość nad rozmową, że do jej powstania niezbędna jest długotrwała refleksja, wielokrotnie weryfikowana, wywrócona na wszystkie strony. Tym bardziej, że o ile książki ludzie jeszcze czasem czytają, o tyle słuchać przestali już całkowicie, zwłaszcza o sprawach ważnych,  poważnych. Zresztą, dla mnie książka pozostanie zawsze swego rodzaju świętością – taką i tylko taką religię wyniosłem ze swojego domu. I taką wiarę przekazuję swoim dzieciom.

– Do kogo skierowana jest powieść?

– Do każdego, kto będzie miał ochotę ją przeczytać, ale… nie łudźmy się, co do jej wielkiego powodzenia. Zresztą, w trakcie pisania niewiele myślałem o konkretnym adresacie powieści. Interesowało mnie przede wszystkim to, co chciałem przekazać, a nie komu. W moim rozumieniu książka nie jest bowiem towarem, który się do kogoś kieruje, ale – podobnie jak człowiek – bytem samym w sobie, w który ktoś wejrzy bądź nie, z którym ktoś nawiąże przyjaźń bądź go odrzuci lub zignoruje. Z pewnością historia ta najbliższa będzie osobom z mojego pokolenia, którzy przeżyli te czasy. Czy jednak ich zainteresuje – tego nie wiem.  Myślę natomiast, że powieści nie powinny brać do rąk osoby, które mają ugruntowane, jednostronne poglądy na tamtą epokę. Nie chciałbym, żeby książka kogokolwiek obraziła, nie taki był jej cel. Pisząc „Oblężenie”, wykorzystałem tylko przysługujące mi prawo do zabrania głosu.

– Główny bohater „Oblężenia” to Tymoteusz Szymański – wrażliwy, zakochany w starszej od siebie koleżance licealista, fotografik, marzyciel, mimowolnie wplątany w wydarzenia historyczne młodzieniec. Ile jest Pana w postaci Tymka? Czy możemy go w jakiejś mierze utożsamiać z Panem?

– Tak, Tymek to faktycznie najbliższa mi postać, choć oczywiście nie fizycznie – nawet nie wiem, jak wygląda. Jego zachowania też nie są całkiem moje. Najbliższe – co nie oznacza, że identyczne – są mi jego poglądy na świat, poszukiwanie własnej drogi, a jednocześnie podatność na konformizm, z którego prędzej czy później poszukuje drogi wyjścia. Moje cechy to również niekończące się rozkojarzenie i strach przed przemocą.  Jednak znów nie chciałbym, żeby te odniesienia rozumiane były dosłownie, albowiem w zamiarze ich wydźwięk miał być symboliczny, jako antyteza dla etosu „macho” polskiego bojownika o wolność, który wpajano nam przed długie lata komunizmu, i który wpaja się nam do dziś. Etos ten zakłada, że Polak/ Opozycjonista jest czysty jak łza, odważny, bohaterski, wystawia pierś na kule, zaś Wróg jest zepsuty, tchórzliwy, podstępny, brutalny. Jak wiele polskich dzieci – w tym ja – było zafascynowanych bohaterem „Stawki większej niż życie”,  kapitanem Klossem,. Śledziłem losy Czterech Pancernych, pisałem wypracowania na temat : „Jacy piloci są najlepsi i dlaczego polscy? Uzasadnij”. Taki pogląd w nas żył, nawet jeśli próbowaliśmy go ośmieszyć. Czarno-biała wizja świata, jaką wpajała nam propaganda komunistyczna, a która również i dziś pada na podatny grunt bezrefleksyjnego zachłystywania się własną wyższością, transcendencją niemal, jest wystarczającym powodem do tego, żeby spróbować ją podważyć. Niezdecydowany, w gruncie rzeczy nie bardzo zainteresowany solidarnościową rewolucją Tymek, który nagle staje się bohaterem przez duże „B”, ponieważ – jak sam mówi – wracał pijany z imprezy i skatowali go zomowcy, ma podważać obraz nieskazitelności opozycjonisty. Zmienia go w zwykłego człowieka, chciałoby się powiedzieć człowieka przez duże „C”.

– Na czym najbardziej koncentrował się Pan, pisząc książkę?

– Na wszystkim, bo w książce liczy się każdy szczegół. Chciałem, żeby moja historia była porywająca, akcja jak najbardziej żywa, pełna emocji. Starałem się więc należycie zadbać o jej dramaturgię. Pragnąłem, aby emocjonujące wydarzenia niosły czytelnika, jak wzburzona rzeka do samego końca, żeby zapomniał o Bożym świecie i pozostał z tą historią, stał się jej uważnym i zaciekawionym obserwatorem, jeśli nie uczestnikiem. Nie ukrywam, że taki jest dla mnie ideał powieści. Ale to tylko szkielet, albowiem, tak naprawdę między belki konstrukcji chciałem upchnąć jak najwięcej treści „niekomercyjnej”, że użyję tego modnego słowa, głębszej, z pozoru nudnej, ale nie mniej pasjonującej. Treści często sprzecznych, chaotycznych i niespójnych, ale jednocześnie dających materiał dla własnej refleksji, do spojrzenia na świat innymi oczami – choćby tymi, którymi patrzeliśmy trzydzieści lat temu, ze stanem świadomości, miejscem w świecie, perspektywami tak różnymi od współczesnych. Refleksji na temat drogi, którą przebyliśmy, tego, czy była ona słuszna, co zyskaliśmy, a co straciliśmy, bo przecież wbrew pozorom postęp to nie tylko zysk, ale również strata, czasem nawet większa niż zysk.

– Zatem nie było łatwo doprowadzić powieści do ostatecznej wersji…

– Tak. Wszystkie elementy składowe co chwila się rozjeżdżały, niespodziewanie przeczyły sobie, z różnych względów stawały się niewiarygodne, głupie, naiwne, prymitywne i wymagały stałego ulepszania. Konstrukcja sypała się, a ja ciągle musiałem stawiać ją na nogi. Pytała Pani, czy książką zamknąłem jakiś rozdział w życiu, a ja muszę odpowiedzieć, że najważniejsze dla mnie jest to, że zamknąłem książkę raz na zawsze i więcej nie zmienię w niej ani słowa. Inaczej znów zacząłbym ją przerabiać.

– Zapewne wielu czytelników „Oblężenia” ciekawi, jak potoczyły się losy Tymka, co stało się z Rudą Jolą, albo czy Żorż wrócił z Ameryki… Sugeruje Pan, że nie będzie drugiej części książki?

– Owszem. Moja relacja na ich temat została zamknięta na stałe. W przeciwnym razie, ta historia, która ma swój początek i koniec zmieniłaby się w jakiś serial telewizyjny. Ja skończyłem i nie wiem, jak się potoczyły dalsze losy moich bohaterów. Mogę tylko przypuszczać, że w ich życiu nic wielkiego się nie wydarzyło. Sześć – siedem lat później upadł mur berliński, wszystko zaczęło robić się powoli „normalne”, emigranci zjeżdżali z dalekich krajów, energiczna, kiedyś zbuntowana młodzież z entuzjazmem biegła chylić czoła przed eleganckimi obcokrajowcami, którzy przyjmowali każdego żółtodzioba do pracy, o ile tylko potrafił sklecić kilka sensownych zdań w ich języku… Był wielki bałagan, wielkie nadzieje, stare odchodziło do lamusa, zaczęło powstawać nowe, raz polskie i byle jakie, raz zachodnie, niezrozumiałe, przytłaczające majestatem swojej pozornej doskonałości. To wspaniały materiał na opowieść, ale już zupełnie inną. Dla Tymka, Żorża, Rudej ten rozdział został zamknięty, podobnie, jak jest on zamknięty już dla nas. Oczywiście, jeśli ktoś chce, może sobie wyobrazić, jak potoczyły się losy bohaterów, przecież ostatecznie nie wiemy nawet, czy Tymek uciekł za granicę, czy tylko wyobrażał sobie, że ucieknie….

– „Oblężenie” poświęcone jest pamięci „Adama i Rafała, którzy odeszli”. Zapewne byli to bliscy Panu ludzie… Wzorował się Pan na nich, kreując bohaterów „Oblężenia”?

– Tak. Rafał i Adam to postaci na swój sposób tragiczne. Obaj odeszli ze świata w tragicznych okolicznościach, w bardzo młodym wieku. Są obecni w „Oblężeniu”, ale znów nie dosłownie. Rafał, mój kolega z licealnej klasy, najbliższy jest charakterologicznie Ziemiakowi, chociaż znacznie powiększyłem jego fizyczne rozmiary, czasem też przedstawiłem jego zachowania w sposób karykaturalny. Postrach dla „wrogów”, wspaniały przyjaciel o gołębim sercu, wiecznie niespełniony marzyciel, człowiek z pozoru silny jak skała, w rzeczywistości wystraszony światem i ludzkim okrucieństwem. Jego tragedia rozpoczęła się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy jako młody redaktor modnej kiedyś stacji radiowej wyjechał z polsko-francuską grupą do toczonej wojną domową Bośni i Hercegowiny. Na jednym z postojów, kiedy pasażerowie autobusu wysiedli, żeby rozprostować nogi, serbski snajper zastrzelił tuż obok niego francuską farmaceutkę, członka grupy. Rafał do końca życia nie mógł pozbyć się tego wspomnienia. Płakał, kiedy przypominał sobie szczegóły. Stał się ofiarą naszych barbarzyńskich czasów – brutalności tych, którzy mordują niewinnych ludzi, bo taki mają kaprys, mody na sukces, która karze epatować doskonałym, szczupłym ciałem, zawieruchy w jego redakcji, przez którą podjął stres zmiany pracy. Rafał skoczył z dachu wieżowca w lutym 2001 roku. To był bardzo ponury, słotny dzień. W naszym mieszkaniu urwał się wtedy klosz spod sufitu i rozbryznął na drobne kawałki, tuż przy moich stopach, jak mózg tej farmaceutki, który rozbryznął się na boku autokaru. Otrzymaliśmy z zaświatów znak, że wydarzyło się coś strasznego.

Adam to zdecydowanie Y. Tajemniczy, niezależny, raczej pewny siebie – wie, co robi, ale jednocześnie człowiek opiekuńczy, o wielkiej inteligencji i wiedzy, niezwykle utalentowany. Adam był obiecującym badaczem literatury, pracował w PAN-ie. Pamiętam jego twarz i, jeśli spojrzy Pani na zdjęcie Borysa Viana, to zobaczy Pani Adama, książkowego Y. Byli niemal identyczni. Adam był moim kolegą z podwórka i w moim życiu pojawiał się dość rzadko, ale niemal zawsze w przełomowych momentach. Tak samo, jak Y w życiu Tymka. Zginął w noc sylwestrową 1999 roku – poraził go prąd z wadliwie wykonanej instalacji elektrycznej. Brał kąpiel przed sylwestrową imprezą…

Byłem im winien podziękowanie, choćby za to, że jeszcze żyję, a oni nie. Tym bardziej, że wypożyczyłem ich dusze do własnych potrzeb. Wypożyczyłem, nie ukradłem: tchnąłem je w postaci Ziemiaka i Y, ale ci zaczęli żyć własnym życiem, zupełnie innym niż życie Rafała i Adama.

– Powieść nie jest jednoznaczna w swej wymowie, o czym świadczy chociażby tytuł utworu. To celowy zabieg?

– Powiem szczerze – nie wiem. Ale skoro pyta Pani o zabiegi literackie, chętnie podzielę się w tym miejscu swoimi doświadczeniami przy tworzeniu opowieści. Może w ten sposób odpowiem na pytanie. Otóż, gdy usiadłem po raz pierwszy do pisania, byłem przekonany, że mój umysł funkcjonuje w sposób na tyle precyzyjny, iż jestem w stanie całą tę historię ułożyć świadomie sam, na podstawie racjonalnych przesłanek, uświadomionych doświadczeń czy obserwacji, przemyśleń, jasno sprecyzowanego – jak wtedy mi się zdawało – światopoglądu. W praniu te założenia przekute na postanowienia okazały się, owszem, bardzo użyteczne, kiedy całość trzeba było złożyć do kupy. Ale poza tym, większość powieści jest efektem pracy podświadomości, intuicji, jakiejś nie całkiem mojej własnej rzeczywistości, którą ja tylko przelewałem na papier. Przy dobrych wiatrach powieść pisała się sama, przy złych – nie pisała się wcale. O tym „zjawisku” pisał zresztą Orhan Pamuk – trochę z przymrużeniem oka. Ja doświadczyłem go na własnej skórze, ale i we mnie też wzbudza niejaką wesołość. Zwłaszcza, że często jest tak w życiu – wydaje nam się, że coś pojęliśmy od A do Z, że nareszcie nad czymś panujemy, a tu nagle okazuje się, iż nasz świat wciąż pozostaje od nas sprytniejszy. „Mój” umysł jest znacznie doskonalszy i bogatszy od mojej świadomości – czyż to nie piękne? To pozwala spojrzeć na własne zachowania, podejmowane z nasrożonym czołem decyzje czy wybory z poczuciem humoru rodem z żydowskiego dowcipu! Pewnie też z tej przyczyny wymowa tekstów literackich może być tak niejednoznaczna, niezależnie od intencji piszącego, albowiem powstają one do pewnego stopnia poza jego świadomością, wymykają się spod kontroli…

– Mam rozumieć, że poszukiwanie tytułu również wpisuje się w tę logikę?

– Owszem. Kiedy zapisałem w notatniku słowo „oblężenie”, jako jedną z możliwości zatytułowania książki, nie miałem pojęcia, skąd ono się wzięło. Nie byłem przekonany, że to właśnie jest „to”. A jednak „oblężenie” dręczyło mnie znacznie intensywniej niż inne pomysły. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że wyraz ten doskonale wpisuje się w pierwotną intencję książki: pokazania człowieka, istoty społecznej, stale obleganego przez grupę, do której musi przynależeć i będącego pod jej wpływem, ale też w miarę własnych możliwości rozkwitającego wolnością we własnej wyobraźni; totalitarno-dziadowskiego systemu, który, dysponując różnorodnymi środkami, narzuca sposób myślenia i – co w gruncie rzeczy było jego gwoździem u trumny – sposób życia swoim „poddanym”, ale znów – ci poddani czy to w zaciszach własnych domów, czy też wewnątrz murów strajkującego uniwersytetu prezentują niespotykany w wolnych społeczeństwach rozkwit twórczości, aż do tej całkiem absurdalnej, jaką prezentują nasi bohaterowie. Bo bycie oblężonym daje pewne, niespotykane w zwyczajnych sytuacjach możliwości i przywileje, generuje zachowania bardziej autentyczne, jest przyczynkiem do solidarności międzyludzkiej, jak niewiele innych sytuacji uświadamia, że stale jedziemy na jednym wózku. To oczywiście nie żadna nowa idea, jednak tu umieszczona jest w specyficznym, naszym własnym kontekście, który tak bardzo lubimy mitologizować. W wymiarze bardziej uniwersalnym, ale jakże dziś aktualnym, wspólnym wózkiem jest nasza planeta, ziemia. Z tym, że z ziemskiego oblężenia zasadniczo nie mamy wyjścia – poza murami tak czy inaczej umrzemy, przynajmniej cieleśnie.

– W powieści czytamy: „Wszystko, co się ostatnio wydarzyło w tym kraju, to jedna wielka zabawa w gigantycznej piaskownicy. Powiem więcej: życie to jest jedna wielka dość brutalna zabawa: ludzie tańczą wokół siebie jak marionetki. Od czasu do czasu jedna drugiej w kły przyłoży, a kiedy indziej w kły oberwie. Tak naprawdę to wszystko jest bez sensu”. Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z tych „mrocznych czasów”?

– To zdanie jest kwintesencją, bardzo się cieszę, że Pani je zacytowała. Co prawda, wypowiedziane przez Ziemiaka w konkretnej sytuacji psychicznego załamania, wynikającej z niemożności zaistnienia jego niepoważnej partii – ale czy na pewno niepoważnej? – na równi z innymi, a może też dlatego, że dowcip, który uważał za przedni, nie został potraktowany z należytą uwagą? Ale przez to myśl nabiera wartości rachunku sumienia, którego – uważam – każdy człowiek powinien dokonać w stosunku do siebie, spojrzeć na to, co robi i myśli, z innej perspektywy, kosmicznej, boskiej, wszystko jedno jakiej. W zasadzie wystarczyłoby, gdyby to była perspektywa sąsiada z piętra, niewiele trzeba. Bo na bezkresnej drodze w poszukiwaniu prawdy spojrzenie na świat z perspektywy innej niż własna pozwala nie tylko na stałą weryfikację swojego światopoglądu, ale też na przyjęcie perspektywy bardziej uniwersalnej. Innymi słowy – patrząc w ten sposób, możemy dojść do wniosku, że to, co uważaliśmy za pewne i absolutnie poważne, okazuje się nie takie znowu oczywiste. A to daje wielką ulgę w naszym codziennym cierpieniu – takiej ulgi poszukiwał przecież nasz bohater, ale też takiej ulgi – wynikającej z wyjścia poza swoje sztywne „ja” – potrzebujemy chyba wszyscy.

Co do moich wspomnień z tamtych czasów, to znów winien jestem wyjaśnienie. Otóż, nie przeżyłem ich w całości w kraju. Kiedy ogłoszono w Polsce stan wojenny, od dwóch miesięcy mieszkałem we Francji. Nie była to żadna ucieczka, układy – zwykły zbieg okoliczności. A zatem, jeśli pyta Pani, co z tamtych mrocznych czasów utkwiło mi w pamięci, powiem, że pamiętam trzeszczące radyjko za 100 franków – jedyny sprzęt, na jaki było nas stać – i wypowiadane w niezrozumiałym języku informacje o Polsce, że stało się tam coś strasznego. Czarna, wietrzna zimowa noc w kraju, gdzie niemal nigdy nie pada śnieg i pojedyncze słowa, które udawało nam się wychwycić: tank – czołg, armée – wojsko, guerre – wojna. Nie mieliśmy telefonu ani telewizji. Francuzi, z których wielu zapewne dopiero wtedy dowiedziało się o istnieniu czegoś takiego, jak Polska – rozumieli z tego tyle, co i my, mimo że oni rozumieli, co się mówiło i pisało, my nie. „War” – powtarzali moi koledzy, z zainteresowaniem czekając mojej reakcji, kiedy nazajutrz pojawiłem się w szkole. Dopiero następnego dnia przyszli nasi polskojęzyczni znajomi i zaczęli tłumaczyć, co się stało. To jednak wcale nie dodawało otuchy. Potem była okropna samotność i tęsknota za krajem – bo przecież w tym bogatym świecie nikt tak naprawdę nie rozumiał, co mogło dziać się w naszych polskich głowach, nikogo to specjalnie zresztą nie interesowało. Nasze miejsce było w Polsce, razem z przyjaciółmi, którym mogło przytrafić się coś złego, a nie w tym obcym, w gruncie rzeczy nudnym świecie dobrobytu. Trudno mi powiedzieć, dla kogo trauma stanu wojennego była boleśniejsza, dla nas – odciętych od naszego domu, otoczonych przez obojętnych ludzi, czy dla tych, którzy komunistyczny reżim odczuli bezpośrednio. Zresztą to chyba bez znaczenia.

– Jak długo trwał u Pana ten stan tęsknoty i samotności?

– Po miesiącu, może dwóch przyszła pierwsza ulga. W pociętych przez cenzurę kopertach zaczęły docierać pierwsze listy od przyjaciół. Wynikało z nich, że wszyscy są cali i zdrowi. Bodajże w lipcu przyjechaliśmy na wakacje, było słonecznie i pięknie, sklepowe półki puste, ale na twarzach przyjaciół uśmiechy pełne, wszystko jak przed wyjazdem. Tylko natrętne patrole milicji i wojska nie pasowały do tego sielankowego obrazu, poza tym wszystko wyglądało jak dawniej. Jednak kiedy latem 1983 roku wróciliśmy na stałe do kraju, ten sielankowy nastrój szybko prysł. W maju zamordowano mojego starszego kolegę ze szkoły, Grzegorza Przemyka, w grudniu 1984 roku – księdza Popiełuszkę. Mnożyły się aresztowania i groźby wobec wielu moich kolegów i koleżanek, a to za udział w manifestacji, a to choćby za zerwanie czerwonej flagi. Ojca jednego z moich nauczycieli przejechały ścigające się milicyjne nyski… Ale wszystkie wydarzenia przeplatane były swego rodzaju regularną fiestą, jakby to było świętowanie rychłego końca świata, bardzo pełne, autentyczne…

– Jest Pan aktywną osobą. Proszę opowiedzieć o swych pasjach – podróżniczej oraz fotograficznej.

– Mam kilka pasji, ale brakuje mi na nie czasu. Niektórych jednak, jak bieganie, nigdy nie zaniedbuję. Z pozoru błahostka, ale w praktyce ogromna odskocznia od codziennego pośpiechu, najlepszy moment na refleksję. Ileż to problemów rozwiązałem, przebierając miarowo nogami w słońcu, deszczu, wśród kwitnących drzew czy w śnieżnej zadymce! Ile literackich, światopoglądowych, filozoficznych gordyjskich węzłów poprzecinałem! Ile wspaniałych dyskusji z moimi biegającymi przyjaciółmi odbyłem, a wszystko to w tym jednym, niedużym parku, którego szczęśliwie nie przejęli jeszcze deweloperzy i oby nigdy to się nie stało.

Podróże natomiast wymagają czasu i funduszy. Jeśli należycie się w nie zainwestuje, to ta inwestycja się zwróci – oczywiście nie finansowo, ale duchowo. Podróże pozwalają wyrwać się z naszej europejskiej klatki względnego dobrobytu i coraz większej toporności głównych trendów myślowych, zwłaszcza tych, które docierają z mediów masowych. To uświadomienie sobie, że dobrobyt, choć sam w sobie nie jest niczym złym, nie jest warunkiem sine qua non ludzkiego szczęścia. Że ludzie niemający nic, albo prawie nic, potrafią się naprawdę cieszyć życiem, czego nie można powiedzieć o wielu zasobnych Europejczykach, którzy nie umieją odnaleźć ani radości, ani spontaniczności, mimo że nie przestają sobie dogadzać. Z podróży dowiadujemy się też, niestety, wielu przykrych rzeczy, jak choćby tej, że my, biali turyści w wielu miejscach jesteśmy intruzami, zdolnymi zniszczyć prastare, kruche cywilizacje. Może z naszego, niesłusznego zresztą, punktu widzenia prymitywne, ale za to posiadające swoje dzieje, swoje tradycje, swoje wyobrażenia o świecie. Tak jest choćby w przypadku plemienia Mursi, tego słynnego afrykańskiego plemienia, którego kobiety rozcinają sobie dolne wargi i umieszczają w nich krążki: stały napływ żądnych sensacji „białasów”, niezmiennie obwieszonych aparatami fotograficznymi doprowadził do degeneracji ich zwyczajów – z dumnych niegdyś wojowników i myśliwych, Mursi zmieniają się w żebraków, pijaków oraz stręczycieli, żądających pieniędzy za każde zrobione im zdjęcie. Nauka jeszcze smutniejsza – turyści są niczym wobec spustoszeń, jakich dokonała i wciąż dokonuje zachodnia cywilizacja. Najpierw kolonizatorzy – w imię Boga, interesów handlowych, wreszcie postępu – rozpierzchli się po całym świecie, rozpoczynając powolny proces niszczenia wielowiekowych kultur. Aroganccy, bezwzględni, obojętni na to, co zastali, za to niezmiennie chciwi bogactw krajów, w których się pojawiali. Razem ze swoim postępem przywlekli zarazki, zazdrosnego Boga, wreszcie swoją wizję świata, jako miejsca, w którym każdy winien toczyć walkę o pierwszeństwo, o bycie lepszym, bogatszym i przebieglejszym. Konkurencja zamiast współpracy, ciągła walka zamiast współżycia, intrygi, wywoływanie konfliktów między miejscową ludnością w imię zasady dziel i rządź… Teraz sprawa jest jeszcze prostsza – nie potrzeba już armii, agentów, zarazków. Do brzegów krajów zrujnowanych przez kolonizację przybijają statki pełne zachodnich świecidełek, które za sprawą barwnych filmików o dostatnim, cudownym, łatwym świecie rozbudzają żądze i zawiść u tych, którzy nigdy nie będą w stanie sobie na nie pozwolić. Oczywiście, w „egzotycznych krajach” przed kolonizacją nie wszystko było różowe; nie jest zapewne też i tak, że kolonizacja przyniosła tylko i wyłącznie zło, a wszyscy kolonizatorzy byli barbarzyńcami. Ale, mimo to, bilans jest wciąż bardzo negatywny, a narody – kiedyś dumne i wielkie – stały się wasalami obcej kultury, uważającej siebie za wyższą, chociaż można by przytoczyć wiele przykładów na to, że tak wcale nie jest. No bo wyobraźmy sobie, jakbyśmy się czuli, stając się kolonią Chin – wizja nie jest całkiem abstrakcyjna – a Chińczycy, w końcu naród starożytny, narzucili by nam swój światopogląd?

A wracając do sensu podróżowania – ono nie tylko pozwala poznać inne światy, ale w równej mierze pozwala poznać siebie, a raczej – znów – spojrzeć na siebie, swój kraj i jego problemy, na nasze potrzeby, na to, co mamy i co osiągnęliśmy z zupełnie innej perspektywy. I to właśnie jest w podróżach piękne, oczywiście w podróżach „prawdziwych”, a nie „wypoczynkowych”.

– A co jest piękne w fotografii?

– Fotografią zajmuję się od szkoły podstawowej, robiłem na przykład zdjęcia podczas wielkiej blokady centrum Warszawy w sierpniu 1981 roku. Potem fotografowałem jeszcze parę lat i zarzuciłem na długi czas to zajęcie. Teraz myślę, że rozumiem, dlaczego tak się stało. Otóż – wtedy nieświadomie, teraz bardziej świadomie – dochodzę do wniosku, że zdjęcia, te reportażowe, jeśli nie kłamią, to przynajmniej nie mówią całej prawdy. Do tego smutnego przekonania doszedłem, konfrontując z rzeczywistością wspaniałe, wręcz niesamowite zdjęcia publikowane przez najwybitniejszych fotografików w National Geographic. Rzeczywistość przekazywana nam za pomocą tych zdjęć jest niezwykła, oglądając je mamy wrażenie, że świat, który przedstawiają, jest nie tylko bardzo egzotyczny, ale i tak przerażający, że niedostępny dla kogoś, kto nie ma duszy Indiany Jonesa. Węże, pająki, skorpiony, brud, smród, złodziejstwo, ale też wspaniała natura. Tak znakomita, że jezioro, którego woda ma w rzeczywistości kolor błota, w National Geographic jest przezroczyście zielona! To – zdaje się – nieodosobniony przypadek, choć przykład National Geographic jest chyba skrajny. Nie ma jednak wątpliwości, że, tworząc zdjęcie, kreujemy rzeczywistość. Na przykład koncentrujemy się na kadrze – obcinamy w wizjerze czy później na komputerze, niewygodne fragmenty, które psują harmonię obrazu. Dalej – postaci, które fotografujemy: szukamy jak najefektowniejszej pozycji, nietypowego wyrazu twarzy, słowem wszystkiego, co niekoniecznie wypełnia treść fotografowanych obiektów. Oczywiście, nie wszystkie zdjęcia są takie, ale mamy skłonność do podobnych zachowań. Chcemy zrobić ładne, ciekawe, intrygujące zdjęcie, niezależnie od tego, czy taka właśnie jest rzeczywistość. Dlatego, choć fotografia pozostaje moim konikiem, zdjęciom, nawet swoim własnym, ufam coraz mniej. Oczywiście mowa o reportażowych, które mają przekazać obraz jakiejś rzeczywistości. Zdjęcie z założenia artystyczne nie może podlegać tego rodzaju ocenom.

– Oprócz powieści, napisał Pan również pamiętniki, opowiadania i dzienniki podróżne. O czym traktują poszczególne gatunki? Chciałby Pan, żeby ujrzały światło dzienne?

– Pamiętniki „z okresu dojrzewania” – proszę wybaczyć nawiązanie do Gombrowicza, ale nie mam pomysłu, jak inaczej mógłbym je określić – pisałem podczas długich, często samotnych wieczorów we Francji i nie wiem, czy mogą one mieć wartość dla kogoś innego, poza mną samym. Co do dzienników podróżnych, są  konsekwencją wspomnianej utraty zaufania do fotografii: podczas dalekich podróży prowadzę dziennik, w którym notuję swoje spostrzeżenia, rozmowy z ludźmi i wnioski, jakie z nich płyną. Zwykle odwołuję się do literatury na temat odwiedzanych miejsc, a w szczególności staram się pamiętać o umieszczeniu ich w kontekście historycznym i kulturowym. Nie zmienia to faktu, że dzienniki pozostają rozbudowanymi notatkami, a nie żadnym wypracowanym dziełem. Niemniej uważam, że nie są pozbawione wartości poznawczej, subiektywnej, przesianej przez własny światopogląd i własne przemyślenia, które podlegają stałej ewolucji – ale czy w ogóle można pisać obiektywnie? Zresztą, co do subiektywności, istnieją tutaj mistrzowie reportażu, których nazwiska zawsze mogę przywołać w sukurs. Ale na poważnie: tak, myślę, że kiedyś należałoby zebrać te wszystkie dzienniki do kupy, wygładzić je, podreperować stylistycznie i wypuścić w świat.

– Próbował Pan chyba również swych sił w liryce…

– Owszem, pisywałem i czasem tworzę wiersze, jednak – jak to w powiedzeniu o maturze – chęć szczera, to nie wszystko, a dzieło skończone wymaga ciężkiej pracy, czasu, wytrwałości oraz samozaparcia. Moje wiersze nie są dziełami skończonymi w tym znaczeniu, zresztą – może to i niedojrzałe – do poezji nigdy nie potrafiłem podejść z należytą powagą. Chociaż jest poeta, którego wiersze, bardzo filozoficzne i niezwykle piękne zaskakują mnie swą mądrością i doskonałością, ilekroć zdarzy mi się do nich zajrzeć. To Zbigniew Herbert. Być może z poezją jeszcze wszystko przede mną? Kto wie, co przyniesie jutro?

– A Pana plany i marzenia…

– Odpowiem filozoficznie, że dalej będę poszukiwać szczęścia. A czy je znajdę, to już zupełnie inna historia.

– Dziękuję za rozmowę.

Dodaj do profilu: facebook  twitter

Powiadom znajomych SMS-em o stronie